|
|
BIO |
Urodzony 26 maja 1960 roku w Szczebrzeszynie. Ukończył z wyróżnieniem psychologię oraz wychowanie plastyczne na Uniwersytecie Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie. W 1983 podjął pracę w Instytucie Wychowania Artystycznego jako asystent-stażysta a następnie asystent i starszy asystent. W latach 1991-1992 odbył staż doktorancki na Akademii Sztuk Pięknych pod kierunkiem prof. Rafała Strenta. Tytuł adiunkta I st. uzyskał w 1992 roku a tytuł adiunkta II st. w roku 1998. W 2011 roku uzyskał tytuł profesora sztuk plastycznych. Od 2013 profesor zwyczajny. Dziekan Wydziału Artystycznego w Uniwersytecie Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie na kadencję 2012-2016.
Należy do Związku Polskich Artystów Plastyków, Stowarzyszenia Międzynarodowe Triennale Grafiki w Krakowie i ADOGI (Międzynarodowe Stowarzyszenie Małej Formy Graficznej) w Barcelonie, Hiszpania. Od 2000 roku związnany z Grupą KRAK – Hollywood, L.A. USA. Od 2000 roku Dyrektor Artystyczny Society for Arts w Chicago USA. W latach 2001-2010 współpracował jako grafik-ilustrator z Nowym Dziennikiem w New York USA.
Zorganizował ponad 80 wystaw indywidualnych (m.in.: Bratysława - Instytut Polski 2000, Chicago - USA, Society for Arts, 1999-2003; Los Angeles California USA, Director's Guild of America 2000; Charlotte – Unlimited Art Gallery 2002, Chiang Mai Tajlandia CMU Art Museum 2013, Buffalo USA, Canissius College Gallery 2013; Los Angeles, USA - Vienna Woods Gallery, 2018; Quincy USA, Gadsden Arts Center & Museum 2019), brał udział w ponad 50 wystawach międzynarodowych oraz ponad 70 zbiorowych. Jest autorem około stu projektów katalogów, książek, druków akcydensowych itp. Jest laureatem kilkunastu prestiżowych nagród i wyróżnień w zakresie grafiki i malarstwa. Jego prace zdobyły renomę międzynarodową, wchodząc w skład wielu zbiorów uznanych galerii, muzeów oraz kolekcji prywatnych.
Jego twórcze dokonania skupiają się wokół grafiki warsztatowej a zwłaszcza tradycyjnych, szlachetnych technik metalowych (akwaforta, suchoryt), oraz malarstwa tworzonego konsekwentnie od roku 2003 w formacie 100x100 cm. Wypracował swój własny, niepowtarzalny i rozpoznawalny warsztat będący sumą doświadczeń z pogranicza różnych dziedzin plastyki: grafiki, malarstwa, rzeźby i mediów cyfrowych. Ostatnie cykle malarskie to Peregrynacje - zawierające refleksje i doświadczenia z podróży po świecie dotyczące kondycji ludzi we współczesności, pytania o przyczynę miłości i okrucieństwa. Bestiarium to pogłębiona zaduma nad archetypem człowieka, ścieraniem się destrukcji i harmonii w kontakcie z naturą. Tarcze to wewnętrzny diariusz, komentujący upływający czas w sposób transcendentny, to próba zadawania pytań najważniejszych językiem malarstwa. |
O mojej twórczości
Pomiędzy grafiką i malarstwem
Pytania
Jeżeli można by jeszcze raz przeżyć swoje życie to czy dokonałoby się podobnych wyborów i czy nie uważa się lat przeszłych za stracone. Przywiedziony przez potyczki ze zdrowiem znalazłem się w sytuacji wielkiej niewiadomej, nastawienia na to, że wszystko się może skończyć z minuty na minutę, ot taki prywatny koniec świata. Zmusiło mnie to do zdecydowanego i bezwzględnie szczerego rozliczenia się z całym moim dotychczasowym żywotem oraz tym, co po sobie zostawię. Okazja do podsumowania własnej drogi twórczej niesie szersze implikacje – jeśli poświęciłem się całkowicie grafice i malarstwu, pojawia się pytanie – czy warto nadać właśnie taki sens swojemu życiu. Często wyrażane są opinie, że artyści mają pewną łatwość egzystencjalną, jako extra bonus od natury. Zostawiają dla potomności wartości zamknięte w małych fragmentach materii. Trzeba czasu by było wiadome, co i ile z nich samych przetrwa, a co stanie się jedynie oderwaną cząstką rzeczywistości, interpretowaną coraz to inaczej przez kolejne pokolenia.
Czy rozpaczliwe pytanie o sens poczynań w ogóle jest potrzebne? Czy nie należy po prostu poddać się nurtowi rzeki i szukać sensu w każdym kolejnym dniu, a nie w ciągłości lat? Na talent nie można zasłużyć, spada on na jednych niespodziewanie, inni żebrzą o niego na próżno. Jeśli talent (mniejszy lub większy) otrzymujemy ot tak, to czy nie jest pychą wobec Opatrzności usilne wdrapywanie się na piedestał?
Inspiracje
Interesuje mnie tak wiele, że każdy nowy dzień jest wyzwaniem dla żarłocznych zmysłów. Raduję się i trwożę, być może zbyt przesadnie reagując na otaczający świat. W miarę upływu lat nauczyłem się pokorniejszego reagowania na otaczającą rzeczywistość: łatwiej mi zrewidować własne poglądy, przyznać się do niewiedzy. W swoich pracach nie staram się oceniać, najważniejsze jest dla mnie wczucie się w sytuacje drugiego człowieka, próba zrozumienia motywów jego działania, choć czasami zdają się być skrajnie odpychające lub bestialsko okrutne. Wszystkie dostępne zmysły są ważne, czasami synergia bodźców jest tak intensywna, że czuję zapach i smak kolorów, dotykam temperatury dźwięków. To wszystko finalnie przemienia się w świat wrażeń wzrokowych, zarówno tych docierających za pomocą oczu jak i kłębiących się w wyobraźni.
Ogrom i bezkres natury poraża mnie i uczy pokory. Jest to mój główny impuls do podróży. Usiłuję też podróżować w czasie. Rozumienie historii wymaga przechwycenia cząstki z jej upływającego czasu. To, co odległe, staje się nagle dotykalne dzięki uświadomieniu sobie, że człowiek tak samo przeżywa radość, miłość, lęk, upodlenie, nienawiść jak przed latami czy wiekami.
Nauczyliśmy się wierzyć w cywilizację, w nieodzowność jej wytworów. Często kryje się za tym mechanizm wzbudzania nowej potrzeby, by ktoś mógł ją natychmiast sprzedać, przynaglając do kolejnego rodzaju konsumpcji. Unikam wartości i potrzeb narzucanych mi przez innych, czasami nawet przekornie reaguję z tym większym uporem, z im większą perswazją się spotykam.
Proces
Najważniejsze zaczyna się w momencie przekroczenia bariery działań intencjonalnych, uprzednio przygotowanego planu. Jest w tym jakaś taoistyczna zgoda na poddawanie się intuicji, na podążanie za twórczym instynktem.
W procesie powstawania dzieła nadchodzi moment, kiedy wytwór przejmuje kontrolę nad tworzącym i pozwala mu uzupełniać pustkę we własnym spójnym systemie. Trudno jest wytłumaczyć, czym jest doznanie olśnienia, kiedy problem o nieskończonej liczbie rozwiązań pojawia się jako jednoznaczny, klarowny i spójny.
Walka z własną słabością – etapy tworzenia, pustka białej kartki, poczucie bezużyteczności, nieoryginalności. Istotę takiego stanu oddaje istniejący w Islamie termin dżahilijja, oznaczający ciemność i niewiedzę, które trzeba przezwyciężyć. Jeśli to zignoruję, wychodzą prace niechciane, obce, patrzące na mnie krzywo od samego początku. W końcu to sam nakładam sobie szelki tragarza i mam nadzieje, ze będą one źródłem radości.
Przychodzi moment, że praca zaczyna porywać, dominuje, wciąga i prowadzi za rękę. To nie jest wymyślanie od nowa, to wkraczanie do świata istniejącego w równoległej rzeczywistości.
Snucie planów stanowi cząstkę radości, tak samo jak potem wspominanie świetnych chwil. Praca nad obrazem też ma swoje fazy, najpierw coś wykluwa się, zamysł niekształtny, złożony z ulotnych emocji, retrospekcji rozmytych przez czas, przeczuć, snów, lęków, czy nawet jednostajności nic-nie-dziania się, nawijanej na kolejne warstwy świadomości i przykrywanej następnymi. Czasami wymyślanie nowej pracy przywodzi na myśl sny o lataniu. Wydaje się, że to tylko kwestia wyćwiczenia mięśni rąk, by machać tak szybko, żeby umożliwiło to uniesienie się w powietrze. Dość niezgrabne jest samo wzbicie się w przestworza. Potem wszystko staje się płynne, harmonijne, liczy się poddanie prądom wznoszącym i zstępującym, ptasia intuicja, rozumienie przestrzeni. Budzi się radość szybowania, nieporównywalna z innymi doznaniami.
Jeżeli przyjmiemy za pewnik, że gatunek ludzki jest w procesie nieustannego rozwoju, a przy tym dokonania poszczególnych jednostek kończą się wraz z ich odejściem, powstaje pytanie – co jest nośnikiem informacyjnym zmian jakościowych dla następnych pokoleń. Czy inaczej ujmując: w jakim stopniu jako gatunek ludzki jesteśmy zdolni do natychmiastowego dziedziczenia – z pokolenia na pokolenie. Jestem przekonany, że szybkie dziedziczenie genetyczne jest nie tylko możliwe ale wręcz stanowi główne źródło danych dla naszych nieświadomych i podświadomych poczynań. U Karola Gustawa Junga pojawia się myślenie archetypiczne. Zastanowiła mnie minimalna wymagalna liczba pokoleń niezbędna do uruchomienia tych mechanizmów. Jung mówi o dość nieokreślonym, aczkolwiek niezmiernie długim upływie czasu. Czymś, co zaszło w prehistorii i wdrukowało się na zawsze w ludzką wrażliwość.
Warsztat
Spotykałem się w różnych częściach świata z grafikami warsztatowymi i naturalne było, że rozmowa schodziła na sprawy grafiki, sposobów technicznych, środków wyrazu itp. Zdumiewające było jak niewiele słów zazwyczaj potrzebnych było do porozumienia, do zaprezentowania swojego stanu wiedzy, do wyłuskania różnic i podzielenia się tajnikami warsztatu, istotą twórczości.
Nie mogę przezwyciężyć uprzedzeń wobec kierunków odrzucających bądź ignorujących warsztat. Wydaje się jednak, że zbalansowanie proporcji pomiędzy myśleniem twórczym, a rzemiosłem jest szalenie ważne. Wytwarzanie struktur imaginacyjnych nie mających swojej kontynuacji w wytworze materialnym jest narażone na mnóstwo pułapek, niesprawdzalności, ulotności, monosensoryczności. Kontakt z rzeczywistością zubożoną o pewne zmysły, albo o wyrazistość bodźców, zwłaszcza wzrokowych, staje się doznaniem pośrednim i jest jak podróżowanie palcem po mapie.
O moich pracach
Spotkania leśne
Cykle roślinne, leśne. Mam wrażenie, że mój rozwój artystyczny stał się powtórzeniem moich losów, tylko ze sporym opóźnieniem. To jak powtórzenie historii życia we własnym świecie grafiki i malarstwa. Proces uwalniania się doświadczeń zachodzi z pewnym trudem, wydobywanie na wierzch, nawet powtórne chowanie wypieranych rzeczywistości, czasem jedyną drogą jest język znaków graficznych. Zazwyczaj zrozumienie przychodzi po pewnym czasie. Natchnienie to balansowanie na granicy transu, czuję się jakby moimi działaniami kierowała zewnętrzna siłą, nie do końca zrozumiała, po pewnym czasie wszystko zaczyna się tłumaczyć, wyjaśniać. To jak domykanie koła w ciemności przez dwie różne osoby. Wychodzimy z tego samego punktu, oddalamy się i raptem okazuje się, że linie spotykają się precyzyjnie, jakby uwięzione w zaplanowanych ściśle gestach, jedynie możliwym przebiegu. Nie potrafię być może reagować natychmiast, zwłaszcza korzystać z biblioteki doznań nieświadomych, zapisanych w peryferiach umysłu. Doznana rzeczywistość musi być przepuszczona przez kolejne pokłady podświadomości, by nabrać konkretnych kształtów. Czasami w związku z tym trudno mi podać praprzyczynę pewnych zjawisk, ale przy odrobinie dystansu czasowego wszystko powoli tłumaczy się i wyjaśnia.
Od najmłodszych świadomych dni byłem wrośnięty w naturę, uczyłem się rozumieć warstwy ziemi, odgadywać niegdysiejsze zdarzenia z jej zapachu, koloru, zachowanych drobinek, mikrośladów ludzkich szczęśliwości i tragedii. Uczyłem się uporu skrzypu wrastającego w jałowiznę, łagodności styliska wypolerowanego przez lata ludzkich dotknięć. Pojawiają się wobec tego w moich pracach z połowy lat 80-tych ubiegłego stulecia światy roślinno-ziemne, neuro-dendryty oplatające kompozycje ciasnymi ramami. Wracam w najwcześniejsze lata dzieciństwa spędzone na wsi. Nie chodzi tylko o najściślejszy kontakt z naturą, naukę rozumienia jej, akceptację nieuchronności, pokorę wobec potęgi. Lubiłem prowokować los leżąc w czasie burzy na pustym polu, czując całym wnętrzem pioruny bijące tuż tuż.
„Drzewo niespodzianek”, „Spotkania leśne”, „Cisza” czy z większych formatów „Pamięci sprzedanych koni” to regresywne zwinięcie się w kłębek, równoległe życie z opóźnionym o 20 lat początkiem. Człowiek: portret, cała postać pojawia się z tęsknoty w tej leśnej samotności, z głodu serca, z zagubienia, wątpliwości i przeczuwanych potencjałów. Wczesne lata to z jednej strony kraina wszelkich możliwości, z drugiej ciągła niepewność, walka o przyszłość, o znalezienie swojego miejsca wśród ludzi i porządkowanie wnętrza.
Maszyna do robienia buziaczków
Gdzieś na początku lat 90-tych zacząłem wracać do dziecięcych rysunków, gdzie istotnym sposobem narracji i kształtowania kompozycji było kompulsywne gromadzenie przedmiotów. Z tych, na pozór bezsensownych kolekcji zacząłem budować własny język, o bardzo szerokich możliwościach interpretacji.
Na początku moje grafiki były jak krótkie opowiadania, można było w nich znaleźć zapiski z upływających dni, wspomnienia z różnych poziomów świadomości, zderzone z marzeniami, frustracjami i niespełnieniami. Wraz z przyjściem na świat dzieci, Ani i Krzysztofa, świat moich grafik popłynął w kierunku wrażliwości dziecka, miękkich fantazji, skupienia się na tym co dobre i piękne, obrony przed złem, niegodziwością i plugawością. Moje grafiki stały się jak bajki, operowały tym niepowtarzalnym poczuciem humoru dostępnym jedynie trzy-, pięciolatkom. Nie znaczy to, że chciałem zdziecinnieć, odsunąć się od świata dorosłych. Jako ojciec poczułem wielką odpowiedzialność za świat moich dzieci i starałem się opowiadać te bajki ze świadomością własnego doświadczenia życiowego i tego co mi wcześniej umknęło, a wreszcie mogło się spełnić w następnym pokoleniu. Tak naprawdę każda z tych historii, pozornie infantylna niosła ze sobą wiele goryczy i próby szukania odpowiedzi na pytania fundamentalne. „Nasza pierwsza maszyna do robienia buziaczków” powstała dość szybko po tym, gdy zaczęliśmy używać komputera, internetu i nowych środków komunikacji jak e-mail. Zauważyłem wtedy, że łatwość i szybkość kontaktów internetowych niosą niebezpieczeństwo ich spłycenia, strywializowania, z drugiej strony ośmielają do ekspresji, trudnej dotąd do wyrażenia. Nowe media, asymilowane zgodnie z naturą człowieka, będą odbiciem jego intencji: czasem dobrych, czasem złych. Teraz wiem, że kula ziemska szalenie zmalała.
Tarcze
Tarcze powstały z kilku powodów: budowane przeze mnie artefakty to syndrom obsesyjnego kolekcjonerstwa. Przedmiot w styczności z człowiekiem nabiera nowych cech, staje się nośnikiem jego osobniczej historii, określa czasy, w których żyje. Paradoksalnie rozwój techniki powinien spowodować wydłużanie się trwałości przedmiotów. Dzieje się zupełnie na odwrót, przeważają tu racje ekonomii nad technologią. Jeśli przedmioty użytku osobistego: buty, narzędzia, przechodziły z pokolenia na pokolenie, było to dowodem na jakość wytworzonego produktu, jego trwałość. Przedmiot nasiąkał upływem czasu, wchłaniał kolejne warstwy ludzkich losów i nabierał w końcu magicznej siły.
Maluję tarcze dla moich najbliższych, dla przyjaciół, dla istot w pokrewieństwie dusz i chyba też dla siebie. Chcę, by stanowiły fetysze chroniące przed złem. Pierwowzory tarcz wyławiam w kulturach pradawnych i prymitywnych. Zależy mi na tym, żeby malując te przedmioty wniknąć w ich natywny sposób powstania, przekroczyć barierę materii, dotknąć opracowywanych przedmiotów po drugiej stronie płótna.
Bestiarium
Zwierzęta wychodzą niechętnie z ukrycia - mniejsi bracia, mądrzy w swoich ułomnościach, przenoszący w żółtych ślepiach wiedzę pradawną, uczciwą i prostą. Człowiek w próżności swojej stawia na piedestale myśl abstrakcyjną. Jakże głęboko się myli, wytwarzając nowe potrzeby po to tylko, by je zaspakajać. Od zwierząt uczę się tłumaczenia swego przebywania w świadomości.
„I cóż słodszego ponad powietrze” to opowieść o miłości, otaczającej w sposób niezauważalny, jak powietrze. Łatwo można przeoczyć to, co nam dane na co dzień. Dopiero brak uświadamia potrzebę, obnaża nasz egoizm i niezdolność oddawania. O ile w „Tarczach” chodziło mi o ochronę, w „Bestiarium” wystawiam się świadomie na ból myśli ignorowanych, spychanych trwożnie w głąb podświadomości. Zwierzęta mają na ogół krótszy żywot, wpisany w geny. Obserwując ich etapy życia skondensowane do kilkunastu lat możemy uczyć się pokory wobec przemijania.
Peregrynacje
Obrazy z cyklu Peregrynacje to zapiski z podróży. Niekoniecznie tych polegających na przemierzaniu kuli ziemskiej. Podróże to zmiany okoliczności, to rzucanie się w wir ryzyka, poznawanie nowego, to ruszanie się z bezpiecznego, dobrze wygrzanego fotela. Powodem takiego wiercipięctwa jest wieczny głód poznania, tęsknota za nieznanym, nawet jeśli nie niosłoby to poznanie niczego konkretnego. Gdy nadchodzi jesień, z jej awiacją obumierających pstrokato liści, moja chęć doznania nowego realizuje się w nieodpartym pragnieniu, by pobiec bezprzytomnie przed siebie, porykując na przemian to ponuro, to radośnie.
„Tu w Mikulovie zaczniemy nowe życie” to obraz o niespełnieniu, o tym, że lepiej pielęgnować niektóre marzenia, niż odrzeć ze skóry w rzeczywistej, skrzeczącej koincydencji.
W podróżach najważniejsze jest dla mnie wtopienie się w naturalne otoczenie, wczucie się w rytm danego miejsca, zrozumienie pozornej inności ludzi. Bycie w zgodzie z naturą oznacza zrozumienie i zaakceptowanie własnych ograniczeń, wad, ale też umiejętność wykorzystania ich w pozytywny sposób.
Tak jak w cyklu „Tarcze”, który momentami stapia się z „Peregrynacjami” ważne jest obserwowanie oddziaływania czasu na materię, odciskania się pór roku, zjawisk przyrody i codziennego dotyku ludzkich dłoni.
Odbiorcy
Widz jest dla mnie bardzo ważny, przedłuża proces tworzenia intensywnością swojego odbioru, reagowaniem emocjonalnym, własną interpretacją. To dość kuszące – wtopić się anonimowo w tłum odwiedzający wystawę i wsłuchiwać w nieprzymuszone komentarze. Odbiorca jednak nie może rzutować na kształt nowych prac. Wydaje mi się, że dotyczy to również krytyki artystycznej: krytyk ma prawo zaszufladkować, ocenić, porównać, ale nie przymuszać do zmian. Jeśli ma takie ambicje, niech sam tworzy. Jeśli artysta ugnie się – wkracza na niebezpieczną ścieżkę wyzbywania się własnej indywidualności. Można zrobić pracę na zamówienie i wtedy umiejętność słuchania życzeń protektora jest wskazana. Zaprzaństwem wobec sztuki jest tworzenie „w nurcie”, pod konkurs, pod publikę czy modę. Kiedyś pewien dziennikarz rozbawił mnie stwierdzeniem, że uprawiam „twórczość idącą w poprzek dominujących tendencji”.
Pomiędzy grafiką i malarstwem
Zbudowanie pomostu pomiędzy grafiką i malarstwem było czymś nieuniknionym. Tworzenie jest ciągłym przezwyciężaniem dychotomii, godzeniem przeciwieństw, skrajnych dążeń, wzajemnie znoszących się sił. W moich poczynaniach grafika stanowiła sanktuarium dyscypliny, konsekwencji, planowania a malarstwo spontaniczności, niedookreśloności, natychmiastowych efektów. Od momentu eksperymentów z fakturalnymi podkładami te dwa skrajne podejścia zaczęły dopełniać się i pozwalać na działania zarówno spontaniczne jak i planowo-precyzyjne. Zacząłem wykorzystywać techniki możliwe do zastosowania zarówno w malarstwie jak i grafice. Przygotowuję grunty fakturalne o różnych właściwościach: mniej lub bardziej elastyczne, o różnej twardości i czasie schnięcia. (może być to gesso przygotowane na bazie farby emulsyjnej, wody klejowej i pokostu, może być też klej epoksydowy z opiłkami aluminium, miedzi).
Każdy rodzaj gruntu przechodzi kolejne fazy plastyczności i w każdej z nich można inaczej wykorzystać jego właściwości. Pierwszy etap to gęsta masa pozwalająca na rozlewanie jej na dowolnej powierzchni i wyznaczanie jej granic. Kolejno można traktować ją jak plastelinę, nadając wstępny modelunek, odciskając faktury i korygując zarysy. Potem następuje faza spoistości porównywalnej do linorytu, gdzie powierzchnia poddaje się zdecydowanemu cięciu dłutkami i nożami. Na koniec mamy do dyspozycji materię o strukturze miękkiego metalu, podatnej na działania narzędzi wklęsłodrukowych typu igła, rylec miedziorytniczy, chwiejak, pilnik. Takie spektrum możliwości technicznych otwiera nowe możliwości ekspresji i spontaniczności przy zamierzonym zdyscyplinowanym harmonogramie wykonywania poszczególnych etapów. Niektóre z nich, zwłaszcza początkowe, wymagają szybkich decyzji i zdecydowanego działania. Z takich technologicznych eksperymentów wynikło moje malarstwo, które na dobrą sprawę może być traktowane jak wklęsłodrukowe matryce na płótnie, zespolone z odbitką, ponieważ z chęcią posługuję się metoda wcierania dłonią farby w fakturalne nierówności, wyżłobienia, krakelury czy precyzyjny ryt. Takie łączenie możliwości technologii malarskiej i graficznej ma oczywiście rodowód sięgający starożytności i występował w różnych technikach na przestrzeni dziejów: jak choćby fresk, polichromia, ikona, niello. Odczuwam więc radość z powrotu do korzeni, z sięgnięcia do genezy druku wklęsłego.
Lublin 5 maja 2009
O mnie - teksty:
|
|
|
|
|
|
Lechosław Lameński
Życie, miłość i poezja w rycinach Artura Popka. (fragment)
Nasz bohater to humanista, człowiek myślący i czujący znacznie więcej niż inni, chętnie dzielący się z widzami i nabywcami swoich dzieł zarówno treścią ciekawej, właśnie przeczytanej książki jak i dowcipną anegdotą usłyszaną w sklepie. Artur Popek świadom towarzyszącej mu na każdym kroku literackości potrafi "ubrać" rozbudowaną treść w atrakcyjną formę plastyczną. Nie ma w niej sztucznego udziwniania, uciekania się do wyszukanych nic nie znaczących smaczków, fajerwerków skrajnie nowoczesnych sposobów wypowiedzi, zapożyczonych na siłę od innych - być może znacznie bardziej znanych i cenionych - grafików polskich czy europejskich, jest natomiast konsekwentne tworzenie własnego ja. To z tego powodu, niemal każdy centymetr kwadratowy małej (najczęściej 10 x 10 cm.) matrycy wypełniają drobno kładzione kreski układające się zarówno w antyczną lokomobilę sunącą majestatycznie po szynach i rozsiewającą dookoła drobniutkie, trudne do jednoznacznego określenia mikroślady, opuszczające w pośpiechu pyszczek jej długiego i cienkiego komina (Nasza pierwsza maszyna do robienia buziaczków, akwaforta, 1999), jak i wielkiego gada, podobnego do krokodyla wypełniającego swym ogromnym, choć niewidocznym ciałem całą szerokość rzeki, pod którą pojawia się niespodziewanie zabytkowy dworek z drewnianymi podcieniami i super nowoczesną anteną satelitarną na dachu oraz kamienną wieżą tuż obok, podczas gdy powyżej wznosi się obronny kasztel ("wypożyczony" z opowieści o królu Arturze i jego dzielnych rycerzach), atakowany przez spadającą z nieba z impetem lawinę przedmiotów, z cylindrem, budzikiem, a nawet ogromną psią kością na czele (Kocie tęsknoty do letniej spiekoty, akwaforta, 1997). Inne, równie delikatne kreski tworzą baśniowe miasto rozłożone dostojnie na linii horyzontu, z samotnym kotkiem i krągłą twarzyczką dziewczynki w kapeluszu na pierwszym planie, ponad którym zawisły obłe kokony-zeppeliny o pręgowanych brzuszkach, a w oddali pojawiły się kopuły neobizantyńskiej bazyliki, gotycka wieża i baszty murów obronnych (Ania szuka Festera na Montmartre, akwaforta, 1998). Kontrast pomiędzy żywą niespokojną kreską, a uzupełniającą je płaską, całkowicie gładką plamą czerni można zaobserwować w akwatincie z przedstawieniem biegnącej w głąb ulicy zabudowanej po bokach fantazyjnymi, nieco krzywymi pałacami o dziesiątkach łuków i okien, której środek wypełnił kanał z łukowatymi arkadami mostków spinających oba jego brzegi (Canale Minimale, akwaforta, 1999).
Każda kreska wchodząca w skład tak pomyślanych kompozycji zachowuje świeżość i autentyczność na pograniczu niepowtarzalności linii papilarnych. Świadomie szarpane, przerywane, o różnej grubości, kapryśne, pełne życia i ruchu oraz spokojne i niedokończone, leniwie ciągnące się w nieskończoność, służą do konstruowania nieco prymitywnych, wręcz koślawych brył domów, drzew, ludzi i zwierząt, które z kompozycji na kompozycję stają się coraz bardziej surrealistyczne. Przez zmianę proporcji i zachwianie klasycznych relacji pomiędzy nimi (różnych od tego co spostrzegamy na co dzień dookoła nas), doprowadzają do powstania całkowicie nowej, umownej rzeczywistości, rzeczywistości z pogranicza jawy i snu, w której z jednej strony pojawiają się formy organiczne oraz futurystyczne przejawy zmanierowanej cywilizacji z drugiej.
Formy organiczne, przypominające na pierwszy rzut oka ilustracje z XIX-wiecznych atlasów przyrodniczych, swymi tajemniczymi, nie skodyfikowanymi do końca kształtami, zawieszonymi w kosmicznej, pustej i obojętnej przestrzeni, z której wypompowano dopiero co bezcenne powietrze (np.: Smutek pewnego zdarzenia i Bardzo dziwne zdarzenie, dwie akwaforta z 1986 roku; Kuszenie, również akwaforta, 1989) niepokoją, ale za razem fascynują i prowokują do szukania ich źródeł. Podobnie rzecz się ma z rycinami, których kompozycje wypełnił Artur Popek spływającymi z gór radosnymi kaskadami strumieni, daleko w głąb gorącej i mrocznej ziemi, wypełnionej aż po powierzchnię, pulsującymi mackami sękatych i porośniętych mchem korzeni drzew, pijących łapczywie życiodajną wodę, lub też mocno osadzonymi na wymarłej księżycowej równinie (np.: Spotkanie leśne IV, akwaforta, 1986; Małe jesienne marzenie i Odpowiednie miejsce, obie akwaforty wykonał artysta w 1987 roku). W przypadku akwaforty Cisza (z 1986 roku) mógł nią być fragment mapy fizycznej Polski , a właściwie uproszczona linia brzegowa z zaznaczoną Zatoką Gdańską i Półwyspem Helskim, stanowiąca delikatną osnowę, na której zawisły rosochate roślinki o drobnych listkach , które rozwijając się przesuwały się stopniowo ku dolnej krawędzi kompozycji. A więc źródło istniejące - podobnie jak w przypadku pozostałych grafik - przede wszystkim w rozpasanej wyobraźni Artura Popka, która dostarcza ciągle nowych, równie oryginalnych tematów.
Nie inaczej wygląda sytuacja z futurystycznymi przejawami cywilizacji. Co prawda pewne powierzchowne tropy - fałszywe jak się zawsze na końcu okazuje - zdają się prowadzić widza do klasyki fantastyki literackiej (jaką była dla wielu m.in. lektura powieści Juliusza Verne), ale tak naprawdę wszystko co tworzy Artur Popek na niewielkiej płaszczyźnie metalowej płytki, ma swoje źródło w jego umiejętności obserwacji zjawisk zachodzących tuż obok. Zarówno podczas zwiedzania gondolą kanałów i mrocznych zaułków Wenecji, w trakcie wędrówki po Bieszczadach czy przechadzki z dziećmi po łące na niedalekim - rodzinnym - Roztoczu. Nie zapominajmy wreszcie o - zasygnalizowanej już - niezwykle rozbudzonej wyobraźni, będącej zapewne pokłosiem ciekawej konstrukcji psychicznej grafika. Wydaje się bowiem, że wyobraźnia Artura Popka syci się wszystkim, w każdej sekundzie jego życia, nie tylko gdy czyta gazetę, słucha muzyki, ogląda wiadomości w TV, lub gdy kąpie się w wannie, ale nawet podczas snu. Wyobraźnia będąca motorem napędowym jego ja, nie pozwalająca mu pozostawać biernym i obojętnym na wszelkie (nawet najdrobniejsze) impulsy, zarówno te wewnętrzne jak i płynące z zewnątrz. Dysponując dodatkowo niezbędną wiedzą na temat dokonań twórczych wybitnych artystów na przestrzeni stuleci (efekt dobrej znajomości historii sztuki, wyniesiony ze studiów), Artur Popek nie stał się jeszcze jednym zręcznym eklektykiem umiejącym wykorzystać i przetworzyć na własne potrzeby to co było w sztuce tych największych, cieszących się niekwestionowanym uznaniem herosów pędzla, dłutka i rylca najciekawsze, a zarazem najoryginalniejsze. Niewątpliwie skażony surrealistycznym widzeniem świata pozostał na szczęście sobą. I chociaż jego malutkie, wręcz miniaturowe akwaforty i akwatinty cieszą się coraz większym powodzeniem na komercyjnym i wystawienniczym rynku sztuki, potrafi zachować wobec swoich dzieł opuszczających magiczną przestrzeń zawartą pomiędzy czterema ścianami pracowni, zdrowy rozsądek i dystans. Nie ulega presji marszandów i odbiorców, nie tworzy maszynowo, na ilość, pod publiczkę. Tak jak pięć, dziesięć i piętnaście lat temu konsekwentnie walczy z oporną materią metalu, aby wydobyć z jego powierzchni bliskie jego wizji kształty i plamy barwne. Wydaje się, że im tworzy dłużej tym staje się dociekliwszy, bogatszy, wręcz barokowy w rozbudowywaniu warstwy tajemniczych symboli i ukrytej w nich treści.
Na pewno ważną rolę w odbiorze grafik lubelskiego artysty odgrywają ich tytuły. Bardzo literackie i niekiedy równie rozpasane jak wyobraźnia tworzącego je autora, podsuwają (podpowiadają) delikatnie widzowi sposób ich kontemplowania i rozumienia, choć - na szczęście - nie do końca. Niewątpliwie, Artur Popek posługując się kształtami mającymi swój rodowód w świadomości wielu, bardzo wielu ludzi, nie lubi dosłowności. Wydaje się, że grafik kocha ponad wszystko niedopowiedzenie, aluzyjność i wieloznaczność, pozwalające na różnorodność interpretacyjną. Stąd: Chodzą za mną marynaty (z 1994 roku), Wyprawa po seksowną bieliznę (1995), Kocie tęsknoty do letniej spiekoty, Muzeum współczucia na świeżym powietrzu oraz Możesz mnie zjeść, możesz mnie pokochać (wszystkie trzy z 1997 roku), czy chociażby Pomogę Wam- rzekła Wróżka, Skrzydlatych zaprzęgów strzeż się wędrowcze (obie z 2000 roku) czy akwaforta Syriusz, Psia Gwiazda, będą dla większości oglądających podwójną zagadką. Zagadką pierwszą, w której możliwa jest jedynie analiza pojedynczych form, co doprowadza wyłącznie do próby nazwania po imieniu części składowych kompozycji, bez szans na jasną konkluzję całości i zagadka druga, gdy niemal wyczuwalne na dotyk dłoni przesłanie, światła idea, czy prorocza myśl, mimo prób logicznego i abstrakcyjnego myślenia nie dadzą się ostatecznie wyjaśnić i rozwiązać. I bardzo dobrze, ponieważ grafiki Artura Popka nie tylko zapewniają wysublimowane odczucia estetyczne, ale przez nasycenie form czysto plastycznych uzupełniającą je, bardzo rozbudowaną treścią literacką, stają się równie tajemnicze i nieodgadnione jak dzieła wielkich mistrzów renesansu. I może dlatego przetrwają zwycięsko próbę czasu i pozostaną w nas na zawsze.
Adam W. Kulik
POETA NASTROJU (2005)
Na grafiki Artura Popka patrzę od ponad 20 lat. U każdego twórcy, jest to szmat czasu pozwalający prześledzić rozwój formy, jej ewolucję. W pierwszych rysunkach daje się zauważyć zauroczenie poetyką Jana Popka (stryja): mimo pewnej deformacji solidny, realistyczny rysunek, często stosowane podziały płaszczyzny z własną hierarchią ważności prezentowanych na nich przedmiotów (Rytm 1982, Okno I 1982, Trzy spojrzenia 1982). Już te pierwsze prace (np. Tryptyk na trąbę powietrzną i flet 1982), zapowiadają późniejsze grafiki i obrazy olejne. Mamy tam pewną literackość lub - jak kto woli – narracyjność, ciążenie ku metaforze, poezji, sugerowanie własnej logiki wydarzeń, własnej hierarchii ważności lekceważących obiektywizm świata zewnętrznego. Jest też charakterystyczne dla Artura, i tak często później przez niego eksponowane, nagromadzenie drobnych detali, potocznie kojarzone z Miro.
W następnych latach artysta zanurzył się w świat bardzo subtelnych, poetyckich, chciałoby się powiedzieć zwiewnych miniatur, w których kształty przedmiotów, zwierząt i ludzi wypływają jakby z pajęczyny snu (Wysnuwanie pamięci 1984, Spotkania leśne 1986). Tutaj po raz pierwszy, i zupełnie świadomie odciął się od nauczyciela, był sobą. Podejrzewam, że w tym czasie musiała fascynować go sztuka Wschodu (Chin, Japonii).
Przeciwwagą tego okresu jest cykl melancholijnych, bardzo malarskich, metaforycznych portretów (Wyprawa do wnętrza I - 1984). Niosą one niezwykły klimat wyobcowania, sublimacji własnych, bardzo osobistych odczuć. Jest to takie bardzo intymne, bardzo własne bytowanie na obrzeżach zewnętrznego świata – w szklanej kuli swoich myśli. W latach dziewięćdziesiątych portretowy cykl przekształci się w graficzne obrazy robione bardzo szeroko, z rozmachem, jakby szerokimi pociągnięciami pędzla ( tutaj: dentystycznego wiertła). Przy okazji obserwujemy przeniesienie punktu widzenia – twarze z grafik są o krok, tuż obok nas. Są z naszego świata (Ania 1995, Ania II – 1996).
Pod koniec lat 80. XX wieku artysta zarzuca poetykę „pajęczyny snu”. Od czasu do czasu pojawi się ona jeszcze, ale nigdy już jako zasadniczy element kompozycji. Baśniowe wizje z lat 90. przybiorą wyraz bardziej konkretny, pojawią się przetworzone akcenty architektury Kazimierza nad Wisłą (Chodzą za mną marynaty 1989, Na tej górze zjedliśmy chomika 1995), paryskiego Montmartre’u (Ania szuka Festera... 1998), echo lata spędzonego pod Wenecją(Canale Minimale 1999). Motywem zapładniającym wyobraźnię twórcy może być wszystko: zdarzenie opowiedziane przez dorastającego syna (Jak nas gonili śpiewający pijacy 1999), szeroko rozumiane problemy kinematografii i filmu (Na zdrowie – powiedział Kierownik Kina 2000, Skrzydlatych zaprzęgów strzeż się wędrowcze 2000), refleksja nad kulturą epoki renesansu (Nie mów, że jutro już było 2000), twórczość Pabla Picassa (Co twoje zwierzę robi w nocy? 2000) czy terrorystyczny atak na wieże World Trade Center. Ten okres charakteryzuje pewna technicyzacja, nagromadzenie detali maszyn, urządzeń, aparatów skonstruowanych według własnego zamysłu, zazwyczaj z zanegowaniem praw fizyki i zasad logiki, za to z niezwykłą konsekwencją jeśli idzie o budowę baśniowego klimatu, metafory, przesłania czy tajemnicy jakie te kompozycje niosą, czyli tego wszystkiego co nazywamy tzw. wyrazem artystycznym. Rozpędzone wieże na kółkach z dziesiątkami wystających trąbek, wanny z drapaczami chmur, lokomobile, ruiny cegielni z zawieszonym nad nimi kranem, skrzynie wypełnione dziesiątkami kółek, trybików i łańcuszków, wszystko to żyje własnym, odrębnym światem i nie odpycha. Przeciwnie, wciąga w swoją poetykę, w swój świat, każe przystanąć, przewartościować sprawy zdawałoby się oczywiste. Dużo w tej grafice prywatności, szczerości, ciepła. Na swój sposób jest to rodzaj brulionu, nawet dziennika, w którym zapisuje się warte zapamiętania zdarzenia.
Nowe kartony, które mogłem oglądać w formie odbitek próbnych, są niezwykle oszczędne, wręcz ascetyczne, w stosunku do tego, co prezentował dotychczas Artur Popek. To czyste abstrakcje, w których dominującą rolę gra symbolicznie potraktowany rekwizyt i kolor. Pojawia się np. centralny motyw kuli (w czerni lub czerwieni), liści kojarzących się z tarczami ludu Zulu, plątanina linii i okręgów wydobywających się jakby z wodnej otchłani. Rozumiem tęsknotę do maksymalnego skrótu, do zamknięcia splotu wrażeń i odczuć w jednym, „runicznym” znaku. Mam jednak wątpliwości, czy ten kierunek, poza chwilową fascynacją, wyjdzie Arturowi na dobre. Na szczęście wiem, że jest to jedynie kolejny etap.
Adam W. Kulik (1995)
Zawieszone, senne domki, jakby na osadowych skałach, dookoła których woda wymyła grunt, dziecięce parostatki w miękkiej roślin pajęczyny, metafizyczne „przekroje" ziemi, to znów „namalowane" szerokim pędzlem twarze z fowistycznym rojem świateł w tle, skupiające w sobie ból, zamyślenie, wszystko to, czym potrafi doskwierać życie. Baśniowość, dalekie echa surrealizmu, ocieranie się o drzeworyt chiński, o rekwizytornię malarstwa Miro, wizyjność - te i wiele innych cech można przywołać, chcąc określić grafikę Artura Popka. Ale i tak będzie to tylko dopowiedzenie, część prawdy, gdyż w istocie jest to twórczość oryginalna, bardzo ciepła, liryczna, korzystająca - myślę - w sposób świadomy z dorobku światowego malarstwa, grafiki. Namalowano bowiem już wszystko, podobnie jak wszystko powiedziano czy zapisano.
Trudno powiedzieć, co jest bardziej charakterystyczne dla tej twórczości: mały format 10x10, stosowany często i z upodobaniem, czy płachty, powiedzmy o wymiarach 50x70 cm. Niewielka grafika, wbrew pozorom, wymaga takiego samego czasu i pracy co duża. Niekiedy narzuca wręcz zegarmistrzowską robotę z zastosowaniem lupy. W moim odczuciu małe formaty niosą o wiele większy ładunek poezji, są o wiele częściej przesiąknięte aurą baśni, dziecięcego marzenia. Zresztą niekiedy są inspirowane rysunkami dzieci lub wręcz współtworzone z córką artysty. Same tytuły mówią za siebie: Cisza, Spotkania leśne, Drzewo niespodzianek, Mały książę i róża, Poranna zemsta Czerwonego Kapturka, będąca jakby dopełnieniem znanej baśni. Dopełnieniem wymyślonym, wykreowanym, kiedy skończył się bajkowy repertuar podczas autentycznego usypiania dzieci.
Duże formaty, kapiące od symboliki, często wykorzystują ludzką twarz, by ukazać metafizykę, czasem grozę istnienia (Wyprawa do wnętrza I i II, Wysnuwanie pamięci, Na tyłach wielkiego pożaru, Pamięci sprzedanych koni, Fontanna tajemnic).
Artur Popek lubi trudne techniki metalowe: suchą igłę, akwafortę, akwatintę. Dziś można zastanawiać się, czy przy szalonym rozwoju techniki komputerowej mają one rację bytu -komputer może w krótkim czasie prawie wszystko, podczas gdy wykonanie grafiki klasyczną metodą trwa nawet parę tygodni. Sądzę, że jeśli chodzi o sztukę wykonywania czegokolwiek, niekoniecznie nawet dzieła artystycznego, jest to pytanie zasadnicze.
- Komputer daje złudzenie - powiada artysta. - Podobnie jak gra na syntezatorze, którego klawiatura może zasugerować barwę skrzypiec lub nawet całej orkiestry. Ale tak naprawdę nie będzie to dźwięk skrzypiec ani zespołu symfonicznego. Sto lat temu podobne boje toczono o litografię, której nie chciano zaakceptować. Dziś jest wielce szacowną techniką, z czasem podobnie będzie i z komputerem.
Sucha igła daje w efekcie odbitki zbliżone do rysunku: Kuszenie świętego Antoniego, Intymność zimowego wieczoru, Skandalizują-ca wizyta u fryzjera. Ta ostatnia grafika, robiona bardzo śmiało, swobodnie, przedstawia dziewczynę w kwiatach, trawach, jakby zawieszoną w obłokach. Artur Popek wyraźnie szuka technik, które prowadzą go możliwie najbliżej rysunku, niekiedy podmalowuje matryce, by osiągnąć dzieło jednostkowe, niemożliwe do powtórzenia w tonacji barw. Ale nie zamierza zamienić metalowej płyty na ołówek.
- Rysunek jest szybki, impresyjny - mówi. - Obróbka metalu pozwala na głębsze przemyślenia, lokowanie w dziele przeżyć, nastrojów z kilku dni, nie godzin.
W ostatnim czasie pojawiły się duże portrety, np. Krzyś, robione zamaszyście, chciałoby się powiedzieć: szerokimi maźnięciami miękkiego pędzla. Jak na grafikę - coś zupełnie niebywałego. Efekt malarskości, miękkich przejść od czerni do bieli przez wszystkie odcienie szarości artysta osiągnął dzięki zastosowaniu dentystycznej wiertarki protetycznej, przy pomocy której nacina metalową matrycę. Fantastyczny las w tle tej grafiki, pełen olśnień, błysków słońca kojarzy mi się z niezapomnianymi akwarelami Ryszarda Lisa. Powtórzę, co już być może kiedyś powiedziałem: według mnie to właśnie jest prawdziwy fowizm, owo zachłyśnięcie światłem, a nie spreparowane na zimno przez Francuzów czerwone, niebieskie, żółte, zielone kręgi, które znamy od kilkudziesięciu lat.
Przypuszczam, że Artur Popek nie zna fowistycznych akwarel Ryszarda Lisa, który -jeśli się nie mylę - nigdy ich dotąd nie pokazywał na wystawach. Zastanawiające, że ci dwaj nietuzinkowi artyści doszli do podobnych rozstrzygnięć mniej więcej w tym samym czasie, miejscu, w tak różnych technikach (Artur Popek w tym przypadku zastosował suchą igłę i akwatintę).
Artur Popek ma swoje 35 lat, pokazywał prace na 20 wystawach indywidualnych, jego grafika krąży po całym świecie - od Niemiec i Rosji po Kanadę i Japonię, lecz uparcie twierdzi, że jego dotychczasowa twórczość to ledwie wprawki. Wciąż czeka na dzieło, które da mu pełną satysfakcję.
- Kiedy biorę za rylec - powiada - konkretność warsztatu, sztywne ramy formy powodują rozczarowanie. Gdzieś się zatraca płynność pomysłów, wielka wizyjność. Bywa że w nieustającej robocie gdzieś o trzeciej, czwartej nad ranem czuję, że coś się spełnia...
Życzę mu, by w takim uporze i myśleniu o sztuce wytrwał przynajmniej następnych dwadzieścia lat.
Pomimo tego, że prace Artura skrupulatnie łączone są poetyckimi tytułami i metaforyką to jednak emanują one pewną dozą wieloznaczności, czym pobudzają również wyobraźnię odbiorcy. A trzeba powiedzieć, że świat znaczeń jest tutaj bardzo ważny. Realnie istniejące przedmioty, literackie imaginacje, bajkowa realność i fantastyczne krainy zahaczają nasze oko, przyciągają uwagę, skupiają i rozśmieszają zarazem.(...)
Wyobcowanie przedmiotów z właściwego im kontekstu powoduje pozbawienie ich przypisywanego im znaczenia i nadaje nowy, zazwyczaj zagadkowy sens. Czasem już sam tytuł, jaki artysta nadaje grafice objaśnia źródło głównej inspiracji, chociażby "Widok na nieistniejącą już cegielnię" czy "Amerykańska platynowa wanna". Kreowane przez autora opowieści nabierają cech szczególnej intensywności, zdolności fascynowania odbiorcy, wciągania go w głąb swej przestrzeni, które można by nazwać fantasmagorycznymi wizjami zmontowanymi z obiektów realnych: budowle, latarnie, drzewa, pnące się gałęzie, gniazda, ptaki, czworonogi, łodygi, balony, zeppeliny-kokony, ślimaki, krajobrazy miast, które służą do komponowania tajemniczych scenerii, coś jakby z Johnatana Swifta czy zapomnianego już dzisiaj opartego na powieściach Verne filmu "Diabelski wynalazek" Karela Zemana z 1958 roku, a więc jeszcze zanim urodził się autor (1960).
Słowem w pracach Artura Popka są opowieści w opowieściach, na które ma najwyraźniej wpływ cała przyroda.
Prof. dr hab. Ireneusz J. Kamiński
Prace Artura Popka stanowią w większości próbę rozpoznania sytuacji współczesnego człowieka, który uwikłany w brutalną grę z rzeczywistością, niszczącą tożsamość jednostki, wsparcia moralnego i tworzywa do odbudowy wewnętrznej poszukuje w rejonach wyobraźni, wspomnień i marzeń bezsennych, ogólniej rzecz traktując - w prywatności. Można w tej twórczości odnaleźć ścieżkę inspiracji psychoanalitycznej, ideowe rudymenta nadrealizmu i polskiego symbolizmu, można wreszcie usłyszeć w niej ton sentymentalny, ale nie wolno przeoczyć owej formuły prywatności, która stanowi o pokoleniowym autentyzmie wypowiedzi Artura.
Czułość nosorożca (Kurier Lubelski) 23 maja 2008
RETROSPEKTYWNA WYSTAWA ARTURA POPKA W GALERII WBP
„Muzeum Współczucia na świeżym powietrzu”. „Skrzydlatych zaprzęgów strzeż się, wędrowcze”. „Niebezpieczne podróże zbieracza kocurów”...Wystarczy przytoczyć kilka tytułów prac Artura Popka prezentowanych na wystawie retrospektywnej w Galerii Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej im H. Łopacińskiego, by się przekonać, że mamy do czynienia nie tylko z artystą malarzem i grafikiem, ale i poetą, którego nieokiełznana wyobraźnia i własny integralny świat to zachwycają dziecięcą czystością, to zadziwiają głębią refleksji.
Artur Popek – autor ponad stu projektów, katalogów, książek, druków akcydensowych, długo oficjalnie wierny był grafice. – Malowałem wyłącznie dla siebie, nie po to, by to komukolwiek pokazać – opowiada. To jednak wielkoformatowe prace malarskie zapewniły mu sukces za oceanem. Artysta, który od 1999 roku jest związany z Society for Arts w Chicago, znalazł swoje miejsce w amerykańskich dobrych galeriach, a tamtejsi klienci nie pozwalają obrazom Popka wisieć zbyt długo na ścianie. – Pierwsze duże prace zaczęły powstawać jako powiększenie moich maleńkich grafik. W pewnym momencie tematy malarskie zaczęły żyć własnym życiem –mówi autor wystawy.
Na lubelskiej ekspozycji widać nie tylko, jak rozwijał się talent Artura Popka, ale też jak „się rozrósł” ostatnimi czasy.
– Są tu grafiki o wymiarach 10 na 10 centymetrów i ostatnie obrazy formatu metr na metr – uśmiecha się artysta. – Pokazałem nawet dwie prace z czasów dyplomu. Zaczynałem od bardzo precyzyjnych rysunków i grafik. Mała forma grafdiczna wymaga wielkiej cierpliwości, dyscypliny, pochłania często więcej pracy niż duży obraz, zdarzają się też niespodzianki i przeszkody natury technicznej, z którymi się trzeba zmagać. W malarstwie widać natychmiastowy efekt. Wrażeniowość jest szybciej przekazywana.
Uznany lubelski twórca w pewnym momencie zaczął się doskonale sprzedawać w Stanach. Jak do tego doszło? – To był z jednej strony przypadek, z drugiej ciche życzenie. W pewnym momencie zapragnąłem sprawdzić, co się tam za „wielką wodą” dzieje.
Jego stosunek do kultury Nowego Świata odzwierciedla przewrotnie grafika z tytułową „Amerykańską platynową wanną”, w której kąpią się drapacze chmur.
– Sukces jest względny – mówi artysta. – Są to po prostu nowe wyzwania.
Artur Popek, profesor nadzwyczajny UMCS, kieruje Zakładem Grafiki Warsztatowej II w Instytucie Sztuk Pięknych. Przyznaje, że przez 25 lat wychował wielu uczniów, czuwając nad nimi nierzadko w pełnym pięcioletnim cyklu kształcenia. – Staram się dać jak najwięcej od siebie, ale także dużo się od nich uczę – deklaruje. Z lat nauczania pozostały przyjaźnie.
Czasu na podziwianie prac prezentowanych w WBP jest niewiele. Genialne, czułe nosorożce Artura Popka, które zachwyciły niejednego odbiorcę, anonsują kolejną wystawę artysty – 30 maja w warszawskiej Galerii Stara Prochownia.
Miniatury graficzne Artura Popka
Danuta Peszyńska
Monitor, styczeń 2000 Chicago USA
Na granicy baśni i rzeczywistości
"Moje prace to pamiętnik zapisywany dzień po dniu, to zmarszczki i bruzdy utrwalane wirowaniem zdarzeń, emocji; smutek szczęśliwca, radość cierpiącego, troska, strach, ciągłe napięcia, niepewność, powolne przemienianie się nie spełnionych, fatalnych, przeżartych frustracją zmor w fenomenalne, pełne nadziei i fantazji dzieci Jest to ruch w czasie - ruch drzewa z jego rocznymi przyrostami, gałęziami sięgającymi coraz dalej i wyżej".
Miniatury graficzne Artura Popka urzekają baśniową wizją świata i precyzją rzemiosła. Artysta nie ucieka w obszary wyimaginowanej krainy, przedstawia rzeczywistość zwyczajnych zdarzeń, wspomnień, marzeń. Odkrywa tajemniczą naturę pejzaży, banalnych sytuacji, "bezdusznych" maszyn. Wyraża – jakże osobliwe i metaforycznie - urodę świata i atmosferę marzenia Jest to widzenie pełne poezji i imaginacji, zabarwione nostalgią ale również humorem i ironią. Wyobraźnia sięgająca w głębie rzeczy, zjawisk.
Artur Popek tworzy swoje baśniowe wizje swobodnie posługując się technikami metalowymi: akwafortą, akwatintą, tzw. suchą igłą. Z precyzją oddaje słoje drewna, unerwienie liści, powierzchnię skał, detale techniczne niezwykłych maszyn. Dzięki tym pieczołowitym zabiegom najbardziej fantastyczne twory zostają poniekąd urealnione. Świat zamknięty w ramach obrazu dopełniają oryginalne, metaforyczne tytuły, takie jak "Smutek pewnego zdarzenia", "Niebezpieczne podróże zbieracza kocurów", " Wyprawa po seksowną bieliznę ". Niektóre z tych podpisów wskazują na osobisty, "kronikarski" charakter prac, znaczą jakieś ważne wydarzenia, np.: "'Na lej górze zjedliśmy chomika" albo "Jak nas gonili śpiewający pijacy".
Prace prezentowane w Galerii Towarzystwa Sztuki pochodzą z różnych okresów twórczości polskiego artysty. Artur Popek jest absolwentem grafiki Wydziału Artystycznego Uniwersytetu Marii-Curie Skłodowskiej, gdzie studiował pod kierunkiem Danuty Kołwzan-Nowickiej. Wcześniej na tym samym uniwersytecie ukończył psychologię. Do dzisiaj pozostał związany z lubelską uczelnią, już jako samodzielny pracownik naukowy. W dorobku artystycznym ma wiele wystaw indywidualnych i zbiorowych w galeriach i muzeach europejskich. Swoje prace prezentował m.in. w Galerii Witkacego w Hamburgu, w Pałacu Sztuki w Baranowiczach, podczas Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego w Edynburgu. Artysta jest laureatem II Nagrody na Międzynarodowym Biennale Miniatur Graficznych w Ostrowie Wielkopolskim, Nagrody-Kupna na Międzynarodowej Wystawie Grafiki w Kanagawie w Japonii oraz wielu innych nagród i wyróżnień.
W Stanach Zjednoczonych prace Artura Popka prezentowane są po raz pierwszy. Artysta uczestniczył w otwarciu wystawy w Galerii Towarzystwa Sztuki, była więc okazja, aby porozmawiać o kulisach jego twórczości.
* * *
D.P.: Od początku swojej kariery pozostaje pan wierny grafice. Dlaczego właśnie ta forma jest panu najbliższa?
A.P.: Pewnie dlatego, że w grafice można wykorzystać zainteresowania z różnych dziedzin życia. A ja przez długi czas zajmowałem się krańcowo różnymi dyscyplinami, np. elektroniką, techniką; studiowałem też psychologie. Grafika odpowiada też mojemu sposobowi myślenia, metodzie pracy. Zainteresowanie grafiką zawdzięczam swojej profesorce, pani Danucie Kołwzan-Nowickiej, Na początku studiów, jeszcze, jako nieśmiały, "świeży" student przyniosłem rysunki do oceny. Po ich obejrzeniu moja profesorka powiedziała, że koniecznie muszę "iść" na litografię. W zasadzie nie rozumiałem, po co się męczyć, skoro można to samo przekazać w inny sposób, znacznie szybciej. A litografia jest niesamowicie pracochłonną techniką.
Dlaczego więc tworzy się litografie, skoro podobny efekt można uzyskać innymi metodami?
Właśnie, ze nie. Wystarczy porównać litografię chociażby z rysunkiem. Różnica jest kolosalna. Obraz uzyskany za pomocą rysunku będzie piaski. Odmienny też jest proces powstawania prac. Ten sam artysta, posługując się odmiennymi technikami, odkrywa zupełnie inne możliwości twórcze. Potrafi wykrzesać nowe myśli pomysły, metody działania. I stałe obcowanie z daną techniką rozwija te zdolności.
Czy także w sensie intelektualnym?
Tak, to wszystko jest ze sobą związane. Dla porównania - żeby zacząć rysować, wystarczy wziąć papier i naostrzyć ołówek. A w grafice tak nie można. Najpierw trzeba cierpliwie wypolerować kawałek metalu. Jest to taka - wydawałoby się - anachroniczna, żmudna praca. Ale ma ona swój głęboki sens. Odgrywa ważną rolę w całym procesie twórczym. Pozwala na wyciszenie, wejście do wnętrza. Jest to także usprawiedliwienie pozornego lenistwa, czas na myślenie. I tego procesu nie można przyspieszyć. Taki mały obrazek tworzę w ciągu dwóch miesięcy. W tym czasie dużo się wydarza i to wszystko ma wpływ na efekt końcowy. Podobnie jest w innych dziedzinach naszego życia. Uważamy, że komputer jest dobry, bo szybko pracuje. Ale jest to przecież efekt wysiłku całych pokoleń ludzi bardzo mądrych, którzy udoskonalali to wspaniałe urządzenie. A co więcej, żeby postawić krok naprzód, to znów ktoś musi ślęczeć, jak ja polerując, tak samo on pisząc programy czy zwężając ścieżki kolejnych modułów o następną połowę, żeby procesor szybciej pracował, inaczej przecież nic by nie było.
A wracając do twórczości...
Twórczość jest taką enklawą, która daje człowiekowi wolność. Jeśli nie uwikła się w tworzenie "po coś" czy "dla kogoś", jest wolny jak ptak. Może być sobą, mówić prawdę.
Dlaczego przedstawia pan świat czarno-biały?
Nie jest to żaden schemat czy uproszczenie. Mnie ten sposób wyrażania świata odpowiada, bo tworzę grafiki, tak jakbym pisał wiersze. Jest to esencja pewnych zdarzeń rozgrywających się na różnych poziomach. W moich pracach można znaleźć zarówno codzienne historie, przemyślenia, odpryski podświadomości, przeżycia, które przychodzą z dzieciństwa i raptem okazują się ważne w życiu dorosłym. W tych wizjach jest dużo wieloznaczności i niedomówień. Stanowią one pewnego rodzaju wyzwanie dla wyobraźni odbiorcy. Dlatego też stawiam jeszcze tę dodatkową barierę, że maluję barwę jednym kolorem. Widz musi ten kolor wydobyć, tak jak z czarno-białej fotografii. Ale w swoich pracach - szczególnie tych pochodzących z ostatniego okresu - stosuję też kolor. Wydaje się pozornie, że jest to czerń, ale można w niej odkryć różne barwy. Farba ta przy grubej warstwie staje się ciemnym brązem, a schodząc do cienkiej, robi się np. żółta.
W pana pracach jawi się świat dziecięcej wyobraźni. Pojawiają się skojarzenia bajkowe. Czy to odzywa się dziecko w środku czy też dziecko obok?
Zapewne dziecko "wewnętrzne", ale przede wszystkim są to dzieci własne. Świat się zmienia, jak pojawiają się dzieci i rośniemy z nimi jeszcze raz. Wtedy empatia jest taka silna, że patrzymy oczami dziecka, żyjemy jego problemami. Przypomina się też wówczas własne dzieciństwo. Ta bajkowość w mojej twórczości, to jest także w pewnym sensie zrzucenie ciężaru tego wszystkiego, co niedobre w życiu codziennym.
Polskie książki słynęły niegdyś z ciekawych, artystycznych ilustracji, a teraz stały się bardziej komiksowe, kiczowate. Pana prace wydają się jakby wymarzone dla zdobienia książek.
Grafika zawsze dzieliła się na użytkową i warsztatową. Większość artystów próbuje jednej i drugiej dziedziny. A co do mnie, to mam pewne plany związane z wydawnictwami. Myślę tu o pozycjach nietypowych, wydaniach bibliofilskich, w niewielkich nakładach, drukowanych na specjalnym papierze. Obecnie pracuję nad tomikiem poetyckim Leszka Długosza zatytułowanym "Wiosna w Nałęczowie ". Podkład powstaje na papierze, natomiast to, co już jest zbędną pracą ręczną, wykonuję przy pomocy komputera. Przy okazji mała dygresja: nie można traktować komputera jako zagrożenia. Przybyło nam tylko nowe narzędzie, którym możemy się swobodnie posługiwać. Nie stworzy ono za nas dzieła. Zawsze i tak najważniejsza będzie twórcza myśl jakiegoś człowieka.
Komputer może stać się także źródłem inspiracji artystycznych...
Dlatego też powstała moja grafika "Nasza pierwsza maszyna do robienia buziaczków ", która jest opowieścią o e-mailach. Treść została, oczywiście, bardzo zawoalowana. Dlaczego komputer wygląda właśnie tak? Bo jest to jakaś podła maszyna, za pomocą której można robić wspaniałe rzeczy.
Czy tworzy pan grafiki tylko w małych formatach?
Nie, nie tylko. Wykonuję też duże prace. Te miniatury zostały wybrane ze względu na formułę tej wystawy. Ale może rzeczywiście w tych małych formatach najpełniej przekazuję to, co czuję.
Zwracają uwagę poetyckie tytuły pana prac. Zapewne nie są przypadkowe.
O, nie. Tytuły wymyślam równie uważnie, jak kompozycje swoich grafik. Mają one dla mnie duże znaczenie. Jest to za każdym razem mały wierszyk, który stanowi dopełnienie tego, co widać na obrazku. Napisy zostały wymyślone trochę na zasadzie haiku. Wskazują drogę interpretacji, ale także prowokują, prowadzą w zupełnie inne rejony. Tytuły te związane są też z pewnymi konkretnymi sytuacjami. Kiedy np. wykonywałem grafikę poświęconą mojej żonie, ona powtarzała, że zjadłaby coś marynowanego. W efekcie powstała praca zatytułowana "Chodzą za mną marynaty ". A mówi ona o pracy sędziego i przedziwnej społeczności bajkowego Kazimierza nad Wisłą. Oczywiście, każdy odbiorca może mieć odmienne skojarzenia.
Czy ma pan marzenie artystyczne nie spełnione?
Raczej jestem zadowolony ze wszystkiego, co mnie spotyka. Jeżeli mam marzenia, to dotyczą one np. podróżowania po świecie.
A malarstwo?
Tak, maluję też. Tylko może jeszcze nie nadszedł czas, żeby wypowiadać się w tej formie. W przyszłości zamierzam tworzyć obrazy malowane temperą połączoną z rysunkiem. Daje to efekt zbliżony do grafiki, czyli lekki kolor, a równocześnie pozwala na wykorzystanie nowych rozwiązań technicznych, jakie daje farba wodna. Chciałbym tym się zająć, żeby odświeżyć trochę warsztat. Mam nadzieję także, że ten krótki pobyt w Chicago dostarczy mi nowych inspiracji twórczych. Zgromadziłem już wiele ciekawych spostrzeżeń.
Danuta Peszyńska
|
|
|
|